Recenzja gry PS4

We Happy Few (2018)
Guillaume Provost

Na żółto i na niebiesko

Dylemat, przed jakim częstokroć stają bohaterowie powieści albo filmu dotykającego tematyki dystopicznej, będący dla fabuły punktem przełomowym, zasadza się na pytaniu, które można by przestawić
Dylemat, przed jakim częstokroć stają bohaterowie powieści albo filmu dotykającego tematyki dystopicznej, będący dla fabuły punktem przełomowym, zasadza się na pytaniu, które można by przestawić następująco: zaprzedałbyś szczęście za prawdę? Bez różnicy, czy jako pierwszy do głowy przyszedł Ci teraz "Matrix", czy może raczej "Nowy, wspaniały świat", jest to nieodmiennie fascynująca kwestia, z jaką fantastyka zmaga się od lat. Arthur, redaktor, a raczej cenzor lokalnej prasy, również zostaje postawiony przed podobnym wyborem. Albo łyknie kolejną pigułkę szczęśliwości, albo spróbuje się dowiedzieć, co też przydarzyło się jego zaginionemu bratu, i podejmie się ucieczki z wysepki przytulonej do angielskich wybrzeży, zaszczuty, głodny i zły.



Projekt studia Compulsion Games rozwija się już od ładnych paru lat, a jego początki sięgają Kickstartera. Rzeczona forma zbierania funduszy wymaga – a przynajmniej wymagać powinna – pełnej transparentności, co firma potraktowała nader poważnie. Dlatego już od 2016 roku udostępniano early access; miało to, jak się z czasem okazało, niebagatelny wpływ na obecną wersję "We Happy Few", bo posłuchano sugestii graczy. O ile nie jest to, przynajmniej teoretycznie, nic złego, zdaje się, że Compulsion Games postąpiło cokolwiek asekuracyjnie i wycofało się z pierwotnej koncepcji, inaczej rozkładając akcenty i zmieniając podstawowe założenia gry, co bije po oczach. Mechanika to swoisty zlepieniec, niby survival, ale tak naprawdę jedynie pretekstowy, niby action-adventure, lecz mało tu akcji, a przygodę serwuje się przy pomocy niemiłosiernie niekiedy rozwlekłych scenek. Zupełnie jakby gra padła ofiarą fatalnego wyboru między niebieską a czerwoną pigułką. Ostatecznie sieknęła obie.



Arthur również może łykać zapewniany przez rządzących specyfik, albo i nie. Odrzucenie leku powoduje u niego zachowania uznawane za aspołeczne (czyli całkowicie zwyczajne) i jego ziomkowie od razu rozpoznają potencjalnie groźnego wywrotowca; dalsze zażywanie oddala podejrzenia, ale otumania biedaka. Ale gdy już zostanie przyłapany, nie grożą mu kraty, lecz pewna śmierć. Bo Joy, ów środek na całe zło, pozbawia człowieka zahamowań moralnych. Ba, wystarczy mieć nieodpowiednie ciuchy, a można dostać pałą przez łeb. "We Happy Few" osadzone jest bowiem w alternatywnej wersji Wielkiej Brytanii lat sześćdziesiątych, lecz jak potoczyła się w tym wykoślawionym świecie druga wojna, umyślnie przemilczę, gdyż mocnym punktem gry jest samodzielne odkrywanie fabuły z porozrzucanych tu i ówdzie puzzli. Dlatego posłużę się jedynie niezbędnym ogólnikiem i powiem, że miasteczko Wellington Wells to niemalże autonomiczne państewko policyjne, gdzie dzięki Joy wszyscy są szczęśliwi (bo chcą i muszą) i usiłują zapomnieć o ponurej tajemnicy sprzed lat. Jest to opowieść faktycznie tragiczna, zresztą cała gra jest niebywale ponura, dlatego atmosfera – wykreowana przy pomocy mocnego kontrastu z na pozór tylko radosną oprawą graficzną – faktycznie może powstrzymać przed szybkim odłożeniem pada. Tyle że para poszła w gwizdek, a raczej w design, bo mimo że świat ten potrafi zafascynować, to do roboty nie ma tutaj zbyt dużo. Zadania oparte są zwykle na schemacie "przynieś, podaj, pozamiataj", przy bliższym kontakcie z teksturami Wellington Wells obnaża swoją brzydotę (i nie chodzi mi tutaj o jego prawdziwe oblicze, ujawniające się po odstawieniu Joy), walki są toporne i przypadkowe, a siermiężnie działający system interakcji z rzeczami potrafi doprowadzić do szewskiej pasji. Nawet po tylu latach pracy nad grą nie udało się specom z Compulsion Games osiągnąć satysfakcjonującego poziomu technicznego. Innymi słowy: "We Happy Few" jest zarobaczone.



Lecz nawet jeśli zacisnąć zęby, to i tak największą bolączką gry jest jej gatunkowe rozstrzelenie graniczące z bezmyślnością. Elementy survivalowe są tutaj jedynie ozdobnicze (naprawdę nie sądzę, żeby komukolwiek sprawiło trudność utrzymanie Arthura przy życiu), podczas gdy sama rozgrywka – polegająca przede wszystkim na przemykaniu z miejsca na miejsce – potrafi znużyć. Niby mamy drzewko umiejętności, niby mamy crafting, ale wszystko to jest, jak powiedziałby Arthur, "niedogotowane". Dlatego śmiem sądzić, że mało komu będzie chciało się przechodzić dodatkowe kampanie, dostępne, jedna po drugiej, po zakończeniu wyprawy pechowego redaktora. Choć to nie tak, że "We Happy Few" to gra zła, bynajmniej, tyle że niewybaczalnym grzechem jest rzeczony asekurantyzm, który pociąga za sobą przeciętniactwo.
1 10
Moja ocena:
5
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones